Opowieść bezdomnego piesa
Nazywam się Lucjan. Psem byłem
odkąd pamiętam...
Jestem kundlem. Moja matka to rasowa suka, a ojciec to
jamnik. Miałem dwóch braci, jeden nazywał się M, a drugi, niestety, urodził
się martwy i się nie nazywał xD. Mieszkaliśmy wszyscy u bogatego hodowcy psów
Kocich Rowach, dzień drogi od Barczewa. Żyło nam się bosko, jedliśmy karmę z
kawiorem i chłeptaliśmy rajską wodę sodową z mosiężnych misek wykładanych
drogimi kamieniami oraz pyszną solą kamienną. Zdarzało się również, że po
większych imprezach ojciec buszował po ławach dworku i znajdował czasem resztki
wina czerwonego Petersburskiego albo nawet wyśmienitą, czterdziestoprocentową
wódkę Aleksandrówkę – nasz pan lubił dobrze wypić, trunki sprowadzał z
prywatnych gorzelni cara Aleksandra, oczywiście za jego przyzwoleniem.
Niestety, wysoka zawartość
etanolu w wódce miała katastrofalny wpływ na ojca. Biedny jamnik stał się
alkoholikiem. Często nie wracał na noc do swojej luksusowej budy, śpiąc
gdzieś pod stołem. Jeśli hodowca go
nakrył, często łoił mu skórę i gonił prosto do budy. A sponiewierany ojciec na
kacu to najgorszy koszmar kilkumiesięcznego szczeniaka! Tyle razy gryzł mnie i
brata po uszach, że mieliśmy na nich wiecznie krwawiące rany. Pewnego razu urwał
M prawie połowę ogona, który już nigdy mu nie odrósł. Od tamtej pory
zawsze miał krótszy (*xD) niż ja. Ostatnia wyprawa mojego taty po resztki z
uczty zakończyła się tragedią – utonął w beczce z piwem chmielowym. Mimo
wszystko bardzo za nim tęskniliśmy, tylko mama wciąż powtarzała, że miała już
dość tego „pijaka szlajającego się po dworze”. Rok 1904 przyniósł kolejne
zmiany – mamę sprzedano zamożnej barczewskiej szlachciance. Jakoś to z bratem
znieśliśmy – byliśmy prawie dorośli i nie wolno nam było pokazać słabości przed
innymi psami.
Pewnego dnia do dworu zawitała
pewna elegancko ubrana para. Przechadzali się chwilę wśród psich bud, aż w
końcu wyszedł im na spotkanie hodowca we własnej osobie.
- Zdrastwujtie! Czym mogę państwu służyć? – zapytał
kurtuazyjnie.
- Chcielibyśmy kupić… jak to się rzecze, einen Hund – odparł
mężczyzna, rumieniąc się lekko z powodu tak źle o nim świadczącej nieznajomości
prostego słówka w obcym języku.
- Szwabom sprzedaję za podwójną cenę – oświadczył szorstko
właściciel dworu i splunął demonstracyjnie na ziemię.
- Ach, mein Gott… - Niemiec przetarł dłonią czoło, wiedząc,
że jego poprzednia wypowiedź go zdradziła.
- Och, te dwa są takie wunderbar! – zakrzyknęła, sądząc po
głosie, kobieta u jego boku.
- Ależ Helgo! To zwykłe kundle! – oburzył się mężczyzna.
- Oj, Gert, niech to będzie prezent na moje urodziny –
poprosiła.
- Chodźcie, szkopy, dobijmy targu – zaprosił ich do domu
zamaszystym, acz nieco mechanicznym ruchem ręki gospodarz.
I stało się. Zostaliśmy sprzedani niemieckiej parze z okolic
Barczewa. Niemiec był impulsywny, czasami dostawaliśmy po uszach. Ale nie żyło
się źle, wyprowadzano nas na częste spacery, podawano dobre jadło, a widząc
naszą lojalność, pozwalano nawet biegać samym przed rezydencją, gdzie
przebiegał Wielki Trakt Barczewski, droga prowadząca bezpośrednio z Barczewa do
Rzymu.
I tak
przez wiele lat. Aż w końcu, około roku 1914 jacyś inni ludzie napadli nasz
dworek. Pamiętam tę rzeź, każdej nocy przewijają się przed moimi oczami obrazy
egzekucji służby, rozgrabianie i palenie rezydencji. Mi i M udało się
uciec, bo mało kto zwracał uwagę na nas uwagę. Zbiegliśmy w kierunku jakiegoś
miasta, gdzie od tej pory błąkaliśmy się po ulicy i wyjadaliśmy resztki
jedzenia. Urządziliśmy nawet dwa napady na sklep mięsny – złupiliśmy dwa pęta
kiełbasy i pół kilograma boczku. Lecz życie było ciężkie – nie mieliśmy gdzie
spać, w czasie pragnienia pozostawała deszczówka i ukradkowe podpijanie
alkoholi na zapleczu w karczmie. Jednak mieliśmy siebie, wspieraliśmy się. Ale
i rodzony brat musiał mnie zostawić…
Tamtego
dnia, ogryzając zgniłe jabłko przy ulicy zauważyliśmy, że po drugiej stronie, przy
słupie siedziała przepiękna suczka. Wyglądała na pudla, miała białą, puszystą
sierść i długie, zgrabne nogi.
- Łof, łof! – zaszczekał M – Jaka ona jest niesamowita!
Nie mogę oderwać wzroku od tych jej wielkich… ekhem, oczu, i… godzinami mógłbym
dotykać jej sterczącego… ogona! Mniam, idę ją poderwać – zapowiedział i zszedł
z chodnika, nie zauważając dwóch nietrzeźwych młodzieńców urządzających sobie
wyścig konny środkiem ulicy.
- Stój! – krzyknąłem, ale powiedział wtedy tylko coś o szczęśliwym
małżeństwie i dzieciach. Spiąłem się do skoku. Niestety – za późno. M został
wdeptany w piach, jego płuco przeleciało mi nad głową, a stratowana czaszka
pękła i wylał się z niej mózg, o którego posiadanie, bądź co bądź, nigdy mojego
brata nie podejrzewałem.
I od
tamtej pory błąkam się po mieście, co noc mam koszmary i każdego wieczoru
płaczę. Matka, ojciec, właściciel, brat – wszyscy odeszli, zostałem sam. Teraz
piję, żeby zapomnieć. Ale tylko deszczówkę, bo z gospody wyrzucają mnie już na kopach.
Napiszcie, czy wam się podoba, bo mam jeszcze parę takich czysto humorystycznych i jeśli chcecie, zamieszczę od czasu do czasu ^^
Napiszcie, czy wam się podoba, bo mam jeszcze parę takich czysto humorystycznych i jeśli chcecie, zamieszczę od czasu do czasu ^^
Ciekawie połączone różne problemy życia codziennego, np. "Nie mogę oderwać wzroku od tych jej wielkich… ekhem, oczu" ^^ Definitywnie każdy z nas ma "taki" problem codziennie ;}
OdpowiedzUsuńKońcówka nieco tragiczna ;]
Czekam na więcej!
Dzięki xD
Usuń