piątek, 24 stycznia 2014

37. Opowiadanie xD

Trochę z innej beczki: jakiś czas temu pisaliśmy opowiadania, temat: opowieść bezdomnego psa. Rolę mojego brata objął M, jednak konsekwentnie usuwam stąd jego imię :D Poniżej zamieszczam pierwsze opowiadanie, jakie napisałem, w nieco późniejszej, ulepszonej wersji. Nauczycielce specjalnie napisałem drugie, bardziej adekwatne, dlatego, że miało być wzruszające, a wyszło... sami oceńcie xD


Opowieść bezdomnego piesa


Nazywam się Lucjan. Psem byłem odkąd pamiętam...
Jestem kundlem. Moja matka to rasowa suka, a ojciec to jamnik. Miałem dwóch braci, jeden nazywał się M, a drugi, niestety, urodził się martwy i się nie nazywał xD. Mieszkaliśmy wszyscy u bogatego hodowcy psów Kocich Rowach, dzień drogi od Barczewa. Żyło nam się bosko, jedliśmy karmę z kawiorem i chłeptaliśmy rajską wodę sodową z mosiężnych misek wykładanych drogimi kamieniami oraz pyszną solą kamienną. Zdarzało się również, że po większych imprezach ojciec buszował po ławach dworku i znajdował czasem resztki wina czerwonego Petersburskiego albo nawet wyśmienitą, czterdziestoprocentową wódkę Aleksandrówkę – nasz pan lubił dobrze wypić, trunki sprowadzał z prywatnych gorzelni cara Aleksandra, oczywiście za jego przyzwoleniem.

Niestety, wysoka zawartość etanolu w wódce miała katastrofalny wpływ na ojca. Biedny jamnik stał się alkoholikiem. Często nie wracał na noc do swojej luksusowej budy, śpiąc gdzieś  pod stołem. Jeśli hodowca go nakrył, często łoił mu skórę i gonił prosto do budy. A sponiewierany ojciec na kacu to najgorszy koszmar kilkumiesięcznego szczeniaka! Tyle razy gryzł mnie i brata po uszach, że mieliśmy na nich wiecznie krwawiące rany. Pewnego razu urwał M prawie połowę ogona, który już nigdy mu nie odrósł. Od tamtej pory zawsze miał krótszy (*xD) niż ja. Ostatnia wyprawa mojego taty po resztki z uczty zakończyła się tragedią – utonął w beczce z piwem chmielowym. Mimo wszystko bardzo za nim tęskniliśmy, tylko mama wciąż powtarzała, że miała już dość tego „pijaka szlajającego się po dworze”. Rok 1904 przyniósł kolejne zmiany – mamę sprzedano zamożnej barczewskiej szlachciance. Jakoś to z bratem znieśliśmy – byliśmy prawie dorośli i nie wolno nam było pokazać słabości przed innymi psami.

Pewnego dnia do dworu zawitała pewna elegancko ubrana para. Przechadzali się chwilę wśród psich bud, aż w końcu wyszedł im na spotkanie hodowca we własnej osobie.
- Zdrastwujtie! Czym mogę państwu służyć? – zapytał kurtuazyjnie.
- Chcielibyśmy kupić… jak to się rzecze, einen Hund – odparł mężczyzna, rumieniąc się lekko z powodu tak źle o nim świadczącej nieznajomości prostego słówka w obcym języku.
- Szwabom sprzedaję za podwójną cenę – oświadczył szorstko właściciel dworu i splunął demonstracyjnie na ziemię.
- Ach, mein Gott… - Niemiec przetarł dłonią czoło, wiedząc, że jego poprzednia wypowiedź go zdradziła.
- Och, te dwa są takie wunderbar! – zakrzyknęła, sądząc po głosie, kobieta u jego boku.
- Ależ Helgo! To zwykłe kundle! – oburzył się mężczyzna.
- Oj, Gert, niech to będzie prezent na moje urodziny – poprosiła.
- Chodźcie, szkopy, dobijmy targu – zaprosił ich do domu zamaszystym, acz nieco mechanicznym ruchem ręki gospodarz.
I stało się. Zostaliśmy sprzedani niemieckiej parze z okolic Barczewa. Niemiec był impulsywny, czasami dostawaliśmy po uszach. Ale nie żyło się źle, wyprowadzano nas na częste spacery, podawano dobre jadło, a widząc naszą lojalność, pozwalano nawet biegać samym przed rezydencją, gdzie przebiegał Wielki Trakt Barczewski, droga prowadząca bezpośrednio z Barczewa do Rzymu.

                I tak przez wiele lat. Aż w końcu, około roku 1914 jacyś inni ludzie napadli nasz dworek. Pamiętam tę rzeź, każdej nocy przewijają się przed moimi oczami obrazy egzekucji służby, rozgrabianie i palenie rezydencji. Mi i M udało się uciec, bo mało kto zwracał uwagę na nas uwagę. Zbiegliśmy w kierunku jakiegoś miasta, gdzie od tej pory błąkaliśmy się po ulicy i wyjadaliśmy resztki jedzenia. Urządziliśmy nawet dwa napady na sklep mięsny – złupiliśmy dwa pęta kiełbasy i pół kilograma boczku. Lecz życie było ciężkie – nie mieliśmy gdzie spać, w czasie pragnienia pozostawała deszczówka i ukradkowe podpijanie alkoholi na zapleczu w karczmie. Jednak mieliśmy siebie, wspieraliśmy się. Ale i rodzony brat musiał mnie zostawić…
                Tamtego dnia, ogryzając zgniłe jabłko przy ulicy zauważyliśmy, że po drugiej stronie, przy słupie siedziała przepiękna suczka. Wyglądała na pudla, miała białą, puszystą sierść i długie, zgrabne nogi.
- Łof, łof! – zaszczekał M – Jaka ona jest niesamowita! Nie mogę oderwać wzroku od tych jej wielkich… ekhem, oczu, i… godzinami mógłbym dotykać jej sterczącego… ogona! Mniam, idę ją poderwać – zapowiedział i zszedł z chodnika, nie zauważając dwóch nietrzeźwych młodzieńców urządzających sobie wyścig konny środkiem ulicy.
- Stój! – krzyknąłem, ale powiedział wtedy tylko coś o szczęśliwym małżeństwie i dzieciach. Spiąłem się do skoku. Niestety – za późno. M został wdeptany w piach, jego płuco przeleciało mi nad głową, a stratowana czaszka pękła i wylał się z niej mózg, o którego posiadanie, bądź co bądź, nigdy mojego brata nie podejrzewałem.

                I od tamtej pory błąkam się po mieście, co noc mam koszmary i każdego wieczoru płaczę. Matka, ojciec, właściciel, brat – wszyscy odeszli, zostałem sam. Teraz piję, żeby zapomnieć. Ale tylko deszczówkę, bo z gospody wyrzucają mnie już na kopach.


Napiszcie, czy wam się podoba, bo mam jeszcze parę takich czysto humorystycznych i jeśli chcecie, zamieszczę od czasu do czasu ^^

2 komentarze:

  1. Ciekawie połączone różne problemy życia codziennego, np. "Nie mogę oderwać wzroku od tych jej wielkich… ekhem, oczu" ^^ Definitywnie każdy z nas ma "taki" problem codziennie ;}
    Końcówka nieco tragiczna ;]
    Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń