poniedziałek, 27 października 2014

74. Żółte, puste światło latarni...

Wracałem samotnie, drogą skąpaną w jedynym blasku nocy - świetle latarni, bo księżyc nie miał szans przez nie się przebić. Nie lubię tego światła, jest tak smutne, tęskne, puste. Przypominające odległą radość - odległą ode mnie... 

Przejmujący smutek.

Nie ma na to racjonalnego powodu, pojawia się sam i znika, zawsze z ociąganiem. Jest mi najgorszym wrogiem i jedynym przyjacielem.

Tylko smutkowi pod żółtą latarnią opowiadam najskrytsze przemyślenia - a myślę wręcz za dużo. Dzięki temu, notabene, moja względna długość życia wydłuża się - okres myślenia zdaje się zawsze trwać dwa razy tyle, ile rzeczywiście trwa. Sen natomiast życie względnie skraca. Z tego powodu chciałbym umieć chociaż zapamiętywać większość snów, by jak najmniej stracić z tego, co mi jedyne pozostało.

Bo co ja posiadam? Dla rodziców niegdyś idealny, dzisiaj przeciętny - jedyne, co według nich mnie trzyma, to śladowe ilości dobrego do nich nastawienia i fakt, że mam dobre wyniki w szkole. Ale ocena przecież nic nie znaczy - ot, codzienny cytat większości nieuków, leniących się, po prostu słabych uczniów. Czyż nie działa to zatem i w drugą stronę? Czy ja jestem mądry? Ja jestem nauczony. Wyuczony. Przez lata nie dopuszczałbym myśli, że mogę być kujonem, przecież w podstawówce i połowie gimnazjum nie musiałem niemal nic powtarzać. Umiałem, tak sobie. Później, także teraz, uczę się, znacznie więcej, na tyle, na ile pozwala mi moja słaba wola. I odkryłem, że nie ilość nauki robi ze mnie kujona, lecz nastawienie do ocen. A tego nie potrafię się wyzbyć. Biorę je na poważnie, a przecież oceny się nie liczą. Tym bardziej w liceum, bo co najwyżej odzwierciedlają stopień przygotowania do matury. Dlaczego więc zależy mi na wszystkich, a nie na... pięciu? Wyuczony... do niedawna nie wiedziałem, jak zachować się w najprostszych sytuacjach, nie umiałem wprowadzić w życie najoczywistszych zasad kultury osobistej. I wciąż, wciąż jestem nieobyty.

Wspomniałem o swojej słabej woli. Nie jest tak? Nie umiem powstrzymać się od łamania postanowień - tak, co sobie zamyślę, to zaraz zapominam. Łatwo się dekoncentruję, wola nie pozwala mi skupić się na konkretnym celu aż do jego całkowitego wypełnienia. Jestem nieodpowiedzialny. Nigdy nie dałbym sobie tego wmówić, jako dziecko wychowane dobrze i posiadające wysoki poziom poczucia etyki, moralności, głęboką wiarę religijną, wzniosłe ideały i bardzo uczuciowe, że aż wstydliwe marzenia. Gdzie to wszystko zniknęło? Utraciłem powszechnie pojęte poczucie moralności, waham się między przyjmowaniem wszystkiego z dystansem i spoglądaniem zawsze z dwóch stron - niedecyzyjność, izolacja od problemów z powodu braku umiejętności ich rozwiązania - a spoglądaniem pokrętnym, wręcz usprawiedliwiającym to, co ogólnie pojęte jako złe, niedobre. Bo gram inteligentnego i dedukcyjnego - zawsze doszukuję się drugiego dna i podchwytliwości, nawet tam, gdzie ich nie ma. Utraciłem wiarę religijną i respekt dla części nauk Kościoła z tej samej przyczyny - doszukuję się, nie podoba mi się, buntuję się. Może to wszystko być związane z "nastoletnim buntem", ale wątpię, żeby to się zmieniło - tak, jak moja dziecinność, moja infantylność, a za tym też cecha przywiązywania się. Zbyt szybko i zbyt mocno. Poczucie etyki, niektóre ideały i marzenia pozostały. Jednak o tych ostatnich nie wypowiadam się już: "Kiedy...", ale: "Jeżeli...".

Dalej? Jestem niepraktyczny, nie znam się na życiu, wręcz boję się go. Jednym z moich marzeń jest znaleźć kogoś, kto umiałby mnie przez nie przeprowadzić. Słaby fizycznie, wątły, niższy, wrażliwy... koncert życzeń, z tym tylko, że kompleksów i problemów tak naprawdę. Jestem wiecznie uległy i łatwy. Bez wątpienia. Nie jest problemem umówić się ze mną na cokolwiek. Zawsze mogę pożyczyć, zawsze mogę oddać właśnie wtedy. Zawsze mogę spotkać się właśnie wtedy. Bo nigdy nic nie planuję. Nie mam co planować. Siedzę w domu, jestem tam leniwy, ospały, wcale-nie-słodki i infantylny. O, i pasjonuję się rzeczami, które nikomu nie obiły się nawet o uszy. Czasem sam chcę się z kimś spotkać, ale to raczej dla niego, niż dla mnie - ponieważ to ja spotykam się z nim, to mnie interesuje czyjeś co-tam-u-niego, a nie na odwrót. Ja nie jestem punktem zainteresowania, umiem tylko krążyć po czyjejś orbicie. Każdy ma najlepszych przyjaciół. Nie każdy takim jest.

Nie zostali mi przyjaciele z podstawówki, zniknie powoli większość tych z gimnazjum. Jeżeli tylko budynek trzyma nas razem, to po co w ogóle zaczynać? Tego boję się w dorosłym życiu. W pracy nie będzie zajęć-zabaw ułatwiających poznanie. Dopóki nie jesteś błyskotliwy, elokwentny, zabawny chociaż - dopóty nie robisz za nikogo innego poza współpracownikiem.

Ja, ja, mnie, o mnie. Cały ten wpis jest o mnie, ale... czym jest "ja"? Pasmem edukacyjnych, pozatowarzyskich sukcesów i życiowych porażek. Zawsze muszę nad czymś się poużalać. Nawet nad drobnymi niepowodzeniami. Chyba lubię robić sobie problemy, lubię płakać do własnego zwycięstwa. Może to jest jedyny sens mojego życia? Smutek? O wiele bardziej przyziemny i realny, niż uczuciowe, wstydliwe marzenia. Tak bardzo teraz się boję, by nie zepsuć jednej ważnej rzeczy...

Co mi jedyne zostało? Samo życie właśnie. Codzienność, rutyna. Każdy dzień kończy się moim samotnym powrotem ulicą, pod latarniami. Nie zawsze wieczorem, ale co dzień je mijam. Życie jest drogą - to chyba najlepsze i najtrafniejsze porównanie. Moja droga składa się z prostego odcinka, być może nieznającego końca, w większości ciemnego, z krzakami, zaułkami, z pustą jezdnią obok i małymi zamkniętymi mieszkaniami z zapalonym światłem w środku po bokach. Czasem na mojej ścieżce pojawia się światło. Żółte, cisnące niezrozumiałe łzy do oczu światło latarni. Nie lubię go.